czwartek, 21 lutego 2013

Sen (część 2)

Witam! Czas na dodanie kolejnego fragmentu opowiadania "Sen"! Ostrzegę Was od razu, że zapowiada się na jeszcze wiele części... Mam nadzieję, że się Wam spodoba! Życzę wciągającej lektury. ;)



                W domu powitały mnie radosne skoki Ledy, mojego cocker spaniela. Pogłaskałam ją, odłożyłam torbę i po chwili już, z psem na smyczy, wyszłam na spacer. Pierwszy raz od dawna cieszył mnie ten obowiązek, na mroźnym powietrzu, w ciszy lepiej się myślało. Niby postanowiłam zapomnieć o całym incydencie, jednak na razie nie potrafiłam. Sięgnęłam więc po telefon, włączyłam Internet i wpisałam jego dane. Ku mojemu zaskoczeniu, faktycznie musiał być całkiem sławny, „Ciocia Wikipedia” momentalnie znalazła go w swojej bazie. Najchętniej przeczytałabym wszystko, co było tam napisane na jego temat, powstrzymałam się jednak, uznając, że imię i nazwisko, wraz ze zdjęciem są wystarczającym dowodem. Wyłączyłam szybko, zanim ciekawość zwyciężyła. Niedługo potem wróciłam do domu, nałożyłam sobie obiad i pędem ruszyłam do komputera. Niby dawno już wyzbyłam się tego zwyczaju, jednak teraz miałam pilną potrzebę uciec do świata własnej wyobraźni. Czy było coś lepszego na zmartwienia z tego świata? Nic, no właśnie. Tak więc odpłynęłam, nie zważając na zadania domowe i inne duperele. Następnego dnia miałam na jedenastą, więc uznałam, że zdążę zrobić co trzeba wtedy. Teraz musiałam uwolnić się od samej siebie i zrobiłam to, tworząc przy okazji następne kilkanaście stron mojej powieści, a dokładniej trzeciego jej tomu. Tak minęła mi reszta dnia. Dopiero przed północą oderwałam się od tekstu, umyłam i poszłam spać. Sen jednak nie był litościwy… Najpierw długo nie chciał przyjść, zmuszając mnie do odganiania myśli o zaskakującym pocałunku, a gdy wreszcie nadszedł, sprawił że przeżywałam go jeszcze kilkukrotnie. Tak, całą noc śniłam o Arturze i jego ustach…
                Gdy rano zadzwonił budzik błyskawicznie wyskoczyłam z łóżka, wdzięczna za wyrwanie mnie z niepokojących objęć. Szybko odgoniłam ze swoich myśli chłopaka, a zimny prysznic przywrócił mi trzeźwość umysłu. Było wpół do ósmej, siedziałam w kuchni i jadłam śniadanie. Zaraz po nim planowałam usiąść do lekcji, jednak niespodziewany dzwonek do drzwi zmusił mnie do zmienienia planów. Otworzyłam i stanęłam jak wryta. Kurier trzymał olbrzymi bukiet czerwonych róż!
- Dzień dobry. Pani Kordelia Leniba?
- Tak, to ja… - wymamrotałam, jeszcze bardziej zaskoczona. Czemu pytał akurat o mnie?
- Proszę bardzo, kwiaty są dla pani – poinformował z uśmiechem, po czym wręczył mi ciężki bukiet.
- Dla mnie? – wyjąkałam – od kogo?
- W kwiatach jest bilecik. Myślę, że wszystko wyjaśni. Miłego dnia! – I wyszedł, zostawiając mnie w głębokim szoku, nie zdolną powiedzieć nic więcej. Zamknęłam za nim drzwi i pędzona ciekawością, szybkim krokiem ruszyłam do pokoju. Położyłam roślinki na stole i między ich liśćmi wygrzebałam niewielką kopertkę. W środku, na łososiowej, złożonej kartce napisane było: „Tyle róż czerwonych, ile myśli Tobie poświęconych”. Czując jeszcze większe zdezorientowanie, szybko przeliczyłam kwiaty. Było ich piętnaście. Tyle, ile godzin upłynęło od spotkania Artura. Ale wydawało mi się nie możliwe, by kwiaty były od niego. Niby jak? Nawet nie podałam mu nazwiska, a co dopiero adresu! Niestety, nie przychodził mi do głowy nikt inny…
- Kordi? Kto to był? – rozległo się pytanie dziadka, wychodzącego właśnie ze swojego pokoju.
- Przesyłka. – odparłam. Dziadek wszedł do pokoju i stanął jak wryty.
- Co to za kwiaty? – zapytał wreszcie.
- Róże. – mruknęłam tylko, niezbyt świadoma idiotyzmu swej odpowiedzi.
- To widzę. Dla ciebie? Od kogo?
- Tak, dla mnie… Nie jestem pewna, od kogo… Chyba od kolegi.
- Kolegi? Ten kolega chyba nie chce być tylko kolegą… - wymamrotał dziadek, kręcąc głową i wychodząc z pokoju. Zamyślona pozwoliłam, by bilecik wypadł mi z ręki i opadł na stół. Jednak w locie odwrócił się. Dopiero teraz zauważyłam, że na drugiej stronie też było coś napisane: „Urocza Złośnico, czy sprawisz mi tą przyjemność i spotkasz się dziś ze mną, o godzinie 17.30 pod Kopernikiem? Pełen nadziei, Artur”. – By przetworzyć i zrozumieć treść tej wiadomości musiałam przeczytać ją kilka, jeśli nie kilkanaście, razy.
                Wreszcie, po upływie długich dziesięciu minut, pełnych domysłów i rozważań, uświadomiłam sobie, że muszę wrócić do rzeczywistości, w której już byłam spóźniona do szkoły. Pośpiesznie wygrzebałam z szafy największy wazon mamy, napełniłam go wodą i wraz z kwiatami postawiłam na swoim biurku. Po krótkim namyśle odłożyłam też bilecik, który w pierwszym odruchu schowałam do kieszeni. Wiedziałam, że jeśli go wezmę, będę miała jeszcze mniejszą szanse na to, że skupię się na zajęciach w szkole. Mimo to, całą drogę rozmyślałam. Czy powinnam pójść? Bałam się. A może z jego strony był to tylko jakiś głupi i dość drogi żart? Nie umiałam znaleźć innego powodu, dla którego chciałby wysłać mi kwiaty i umówić się na spotkanie. Jednak była jedna sytuacja w naszej znajomości, której nie rozumiałam. Czemu mnie pocałował? Czemu odwzajemniłam pocałunek?
                - Miło, że zaszczyciłaś na lekcję, Kordelio, ale może łaskawie byłabyś na niej obecna nie tylko ciałem? – skarciła mnie nauczycielka. Rozejrzałam się zaskoczona. Byłam tak zamyślona, że nie zorientowałam się nawet, kiedy dotarłam do szkoły i weszłam na lekcję.
- Przepraszam bardzo, już się skupiam – wymamrotałam, usilnie wypychając chłopaka ze swoich myśli.
                Nareszcie skończyłam lekcje, na których, wbrew usilnym staraniom, nie mogłam się skoncentrować. Ruszyłam w stronę przedszkola brata, skąd miałam go odebrać. Przedtem jeszcze, po drodze, musiałam wstąpić do sklepu. Miałam nauczanie indywidualne, więc zaledwie dwanaście godzin w tygodniu. Jako, że lubię gotować, często obiady były na mojej głowie. Tak jak dziś. Bardzo mnie to cieszyło, przynajmniej będę się miała czym zająć. Jednak nadal nie wiedziałam, czy chcę iść na spotkanie z Arturem…
                Gotując sporo rozmyślałam. Miałam spokój, ponieważ brat zajął się zabawą. Postanowiłam, że lepiej nie pójdę. Nie miałam zaufania do facetów, zwłaszcza do tego…
- Kordi? Co dziś gotujesz? – Z zamyślenia wyrwał mnie powrót siostry.
- Zapiekankę makaronową z serem i brokułami – poinformowałam ją.
- Ej? Wszystko w porządku? Jakaś nie obecna jesteś… - zauważyła.
- Tak, w porządku. – mruknęłam tylko. Wzruszyła ramionami i poszła do naszego wspólnego pokoju.
- KORDELIA! – wydarła się po chwili.
- Co jest?! – odkrzyknęłam. Nie odpowiedziała mi, wparowała do kuchni niczym rozjuszony byk, trzymając w ręce bilecik od moich kwiatów.
-  „Tyle róż czerwonych, ile myśli Tobie poświęconych”, „Urocza Złośnico, czy sprawisz mi tą przyjemność i spotkasz się dziś ze mną, o godzinie 17.30 pod Kopernikiem? Pełen nadziei, Artur”. – odczytała treść znaną mi na pamięć. – Jest po szesnastej, czemu się jeszcze nie szykujesz?!
- Bo nie idę. – odpowiedziałam, jednocześnie usiłując jej odebrać karteczkę.
- Chyba żartujesz! Takie piękne kwiaty, uroczy bilecik, a ty mi mówisz, że nie idziesz? O nie, idziesz! Już, ściągaj ten kuchenny fartuch i leć się przygotowywać! – krzyczała na mnie jak nigdy dotąd, aż mnie zamurowało.
- Filip, choć tu. – zawołała brata.
- Co?
- Widziałeś kwiaty na biurku Kordi? Wiesz, że nie chce iść na spotkanie z chłopakiem, od którego je dostała?
- Nie chce? Oszalała? – debatowali, a ja tylko patrzałam z twarzy jednego Niziołka, na twarz drugiego, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Chyba tak.
- O nie, idziesz! – Filip tupnął nogą z uporem pięciolatka, okrążył mnie i zaczął pchać w stronę drzwi.
- Filip, przestań. – poleciłam. Oczywiście nie posłuchał.
- Przestańcie! Pójdę, dobra?!
- Tak! – krzyknęli wspólnie.
- Zuza, przypilnuj zapiekanki, jak minutnik zadzwoni, wyłącz piekarnik i otwórz drzwiczki. Filip, wracaj do zabawy. A ja się idę szykować. – podyktowałam, po czym mruknęłam jeszcze – tego jeszcze nie było, żebym słuchała poleceń młodszego rodzeństwa!

niedziela, 17 lutego 2013

Sen (część 1)


             Witam! Zgodnie z obietnicą, zamieszczam dziś fragment kolejnego opowiadania... Przyznam, że nie skończyłam go jeszcze pisać, więc nie wiem ile będzie miał części. Zachęcam do komentowania, życzę ciekawej lektury! ;)





                Obudziłam się wcześnie, grudniowe słońce ledwo zdążyło minąć linię horyzontu. Przeciągnęłam się leniwie i dokładniej opatuliłam kołdrą. Siostra znów zostawiła otwarte okno i chłód ogarnął pomieszczenie. Wcale nie miałam ochoty wychodzić z łóżka, zwłaszcza, że poza nim było potwornie zimno. Na szczęście przez najbliższą godzinę mogłam jeszcze poleżeć, do szkoły szłam dziś dopiero na godzinę dwunastą. Krzyknęłam więc do siostry, żeby przyszła i zamknęła okno, a kiedy to zrobiła odwróciłam się na drugi bok i zamknęłam oczy, usiłując sobie przypomnieć przerwany sen. Niestety, w mojej pamięci pozostała tylko informacja, że była to jakaś piękna przygoda romantyczna. Taką, o jakiej na jawie nawet nie śmiem marzyć…
                Lekcje ciągnęły się dziś niemiłosiernie, zwłaszcza przedostatnia – matematyka. Lubię ten przedmiot i nie mam zbytnich problemów, jednak nauczycielka jest bardzo wymagająca, a lekcja wykańczająca. Gdy wreszcie zadzwonił dzwonek kończący moje zajęcia, prawie podskoczyłam ze szczęścia. Przed powrotem do domu postanowiłam wpaść do swojej poprzedniej szkoły, odwiedzić wychowawczynię w gimnazjum. Podziwiałam ją i uwielbiałam, dlatego często się spotykałyśmy, mimo, że nie uczyła mnie już od przeszło trzech lat. Jest jedną z bardzo nielicznych osób, którym pozwoliłam przeczytać moją, nie skończoną jeszcze książkę. Ponadto,  gdy miałam problemy w szkole, zawsze mogłam na nią liczyć. Dziś akurat szłam bez konkretnej przyczyny, po prostu chciałam z nią porozmawiać.
                Była już godzina szesnasta, wszystkie obowiązkowe lekcje gimnazjalistów powinny się skończyć. Wiedziałam, że Pani Alana jest jeszcze w szkole, wolałam więc wybrać taką porę. Nie miałam ochoty mijać band durnych gimnazjalistów śmiejących się i snujących domysły na temat mojej obecności tu. Weszłam na drugie piętro, przeklinając w duchu brak windy w tym starym budynku. Mogłam pływać godzinami, tak samo jeździć konno lub na rowerze, ale schody mnie zabijały. Wreszcie dotarłam do celu, siadłam pod salą. Byłam bardzo niemiło zaskoczona, gdyż nie tylko ja pod nią czekałam. Czyżby jednak pani, po konsultacjach, kończących się za piętnaście minut, miała na dziś jakieś plany? Niestety, tym razem nie zadzwoniłam i się nie umówiłam.
- Hej. Na konsultacje? – zapytał mnie nagle siedzący na drugiej stronie ławki chłopak. Odwróciłam się i po szybkim zerknięciu uznałam, że ten tleniony blondyn nie jest od lat gimnazjalistą. No, chyba, że kiblował… Kilka razy. Może z sześć?
- Czy wyglądam na gimnazjalistkę? – zdziwiłam się.
- Pod warunkiem, że powtarzałaś klasę… Tak z trzy razy. – Odparł ze śmiechem.
- Trafnie strzeliłeś, aczkolwiek od trzech lat nie jestem już gimnazjalistką. – zdziwił mnie, rzadko ludziom udaje się odgadnąć mój wiek. Czy to z tego powodu mój głos w stosunku do niego był taki szorstki? A może ze względu na to, że pokrzyżował moje plany i pewnie nie będę miała okazji porozmawiać z panią?
- Punkt dla mnie – stwierdził. Dopiero się zorientowałam, że chwilę mojego zamyślenia wykorzystał by usiąść bliżej.
- Czekasz do pani Alany?
- Tak, jestem z nią umówiony za… - zerknął na zegarek – Jedenaście minut. – dokończył.
- Aha, rozumiem. Mogę spytać, jak długo potrwa wasze spotkanie? Przepraszam za wścibskość, ale muszę z nią porozmawiać, a nie zadzwoniłam i nie umówiłam się na dziś… - wytłumaczyłam, czując się idiotycznie pytając o jego plany.
- Nie długo, góra pięć minut. Muszę tylko od niej odebrać pewne materiały. – skinęłam tylko głową, uznając, że dodatkowe pięć minut czekania, to w zasadzie nic.
- Problemy z matmą? – spytał, cały czas uważnie mnie obserwując.
- Nie, po lekcjach z nią nie mam żadnych problemów, przynajmniej, jeśli chodzi o ten przedmiot...
- Wobec tego, co cię sprowadza do starej szkoły i byłej nauczycielki?
- Piszę książkę, a pani Alana, jako w pełni zaufana osoba dostała ją do przeczytania i teraz dostaje każdy nowy fragment, czyta i podpowiada, co należałby poprawić. – przyznałam niechętnie. Na ogół kryję się ze swoim pisaniem, ale stwierdziłam, że i tak pewnie nigdy więcej go nie spotkam. No i nie miałam pomysłu na kłamstwo, którym mogłabym uzasadnić swoją obecność tu.
- Piszesz? Interesujące… Myślałem, że Orlikowska tylko mi pomaga…
- Z czym?
- Z pisaniem, oczywiście.
- Mhm. – mruknęłam tylko. Wcale nie miałam ochoty na rozmowę z nim.
- Zdradzisz swoje imię?
- Kordelia.
- Znasz mnie, dla tego nie odbijasz pytania, prawda?
- Tak sądzisz? A może po prostu twoje imię mnie nie interesuje? – odparłam wrogo, zirytowana jego zadufaniem w sobie. Znudziło mi się udawanie miłej i zainteresowanej rozmową z nim,  drażnił mnie.
- Au, to bolało! – stwierdził ze śmiechem.
- Zaraz zaboli coś innego… - mruknęłam pod nosem.
- Artur Pióro. Odświeżyło pamięć?
- Czy razem z naturalną barwą włosów tlenienie odebrało ci też rozum? Naprawdę nie zrozumiałeś, że cię nie znam i wcale mi na tym nie zależy? – warknęłam, walcząc ze sobą, by pięścią nie zmniejszyć jego przerośniętego ego.   
- Ty naprawdę mnie nie znasz… Twierdzisz, że jesteś pisarką, a nawet nie jesteś na bieżąco jeśli chodzi o panujące bestsellery? – spytał, dość mocno dźgając mnie palcem w żebra.
- Czyżbyś uważał się za gwiazdeczkę? Słodkie, ale nadal irytujące. Bądź tak miły i zamilknij. I dla własnego bezpieczeństwa trzymaj palce z dala od moich żeber, z połamanymi kośćmi dłoni ciężko się piszę, uwierz… - mruknęłam z niewinnym uśmiechem, pozornie panując nad sobą, jednocześnie dość silnie odepchnęłam od siebie jego dłoń.
- Osz ty, złośnico! –mruknął, nadal uśmiechnięty. Znacznie delikatniej znów dźgnął mnie w policzek. Machnęłam, odganiając od siebie jego palce, jednak przechwycił moją dłoń i uwięził ją w swoich. Uniosłam drugą, chciałam się oswobodzić, a zamiast tego pozwoliłam zniewolić również tę rękę. Zaczęłam się szarpać. W efekcie obydwoje spadliśmy z ławki. Tarzając się po podłodze kontynuowaliśmy walkę. Po kilku obrotach i parę metrów dalej, udało mu się przygwoździć mnie do ziemi. Przebieg wydarzeń był tak zaskakujący, że zamiast dalej się złościć, parsknęłam śmiechem. Musiałam przyznać, że było to strasznie zabawne.
- Jesteś niesamowita… - stwierdził mój oprawca, delikatnie odsłaniając mnie zza kurtyny włosów.
- Mógłbyś łaskawie zejść ze mnie? – spytałam, już znacznie milszym tonem. Ostatecznie, ile można warczeć?
- Nie, jeszcze nie… - szepnął z jakąś niepokojącą nutą w głosie. Nim zdążyłam zapytać czemu, jego usta spoczęły na moich. Zaskoczona znieruchomiałam, jednak tylko na chwilę. Nim rozum zapanował nad ciałem, ono już odwzajemniło pocałunek. Usta rozchyliły się w zapraszającym geście i nim się zorientowałam, nasze języki toczyły kolejną batalię. Minęła dłuższa chwila, nim lekko się ode mnie odsunął, choć nadal mnie przytrzymywał. Wiedziałam jednak, że nawet, gdyby mnie puścił, nie umknęłabym. Wyglądało na to, że oboje jesteśmy zaskoczeni tym, co zrobiliśmy. Patrzeliśmy na siebie całkiem nieprzytomnymi wzrokami. Tą niezwykłą i dziwną sytuację przerwał dzwonek. Przerażeni poderwaliśmy się na nogi, tylko cudem unikając konfrontacji. Niewielka grupka uczniów wyszła z sali dokładnie sekundę po tym, jak wyprostowaliśmy się i stanęliśmy nieco dalej od siebie. Chwilę później Pan Gwiazda wszedł do klasy pani Alany. Uznałam, że lepiej będzie, jeśli przyjdę porozmawiać z nią innym razem. Ubrałam więc szybko kurtkę, opatuliłam się szalem i wyszłam, zadowolona, że umknęłam bez konieczności żegnania się z Arturem. Do domu nie miałam daleko, jednak dotarcie zajęło mi trochę czasu, ponieważ zamyślona szłam znacznie wolniej, niż normalnie. Nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Zaledwie parę godzin temu stwierdziłam, że mnie za pewne nigdy nie spotka żadna piękna historia romantyczna. I co? W zasadzie… to był tylko jakiś impuls, nic więcej… Tylko czemu nie mogłam zapomnieć temperatury jego oddechu? Delikatnego dotyku dłoni na mojej twarzy? Cudownego pocałunku? Nie miałam pojęcia. Jedyne, czego byłam pewna to fakt, że więcej się nie spotkamy. Nawet gdyby chciał, w co bardzo wątpię, nie miałby jak się ze mną skontaktować. Nie wiedział nawet, jak się nazywam. A ja? Owszem znam jego imię i nazwisko, ale przecież nie będę go szukała! Na pewno by tego nie chciał. Ma się przecież za wielką gwiazdę, po co mu znajomość z takim tchórzem jak ja? – rozmyślałam tak przez całą drogę do domu. Ostatecznie postanowiłam, że muszę zapomnieć o tym, nic nie znaczącym, incydencie.
 

sobota, 16 lutego 2013

Kot (2/2)

Witam! Jako, że nareszcie zyskałam pełen dostęp do internetu, obiecuję częstsze notki. Mam nadzieję, że moje "bazgroły" się Wam spodobają!


Drzwi windy rozsunęły się, a ja wciąż nie zmusiłam swego ciała do posłuszeństwa. Gdy wywozili mnie na korytarz, łóżko podskoczyło lekko na nierówności. To wystarczyło. Wstrząs jakby obudził moje mięśnie. Uniosłam rękę i zsunęłam prześcieradło z twarzy. Uśmiechnęłam się do przystojnego studenta, któremu widocznie polecono mnie odwieźć. Niestety, nie patrzył na mnie. Bałam się, żeby go nie przestraszyć. Gdybym dotknęła go swoją chwilowo chłodną ręką (w szpitalnych podziemiach, tuż przy kostnicy jest zimno!), mógłby paść na zawał. I co? Zamiana ról? Nie, na to nie miałam ochoty…
- Trochę tu chłodno… - wymamrotałam cicho. Nie miałam pomysłu, jak łagodniej uświadomić mu, że żyję.
- Słucham? – spytał zaskoczony i odwrócił się w moją stronę. Dopiero teraz zorientował się, że to ja przemówiłam.
- O Matko Przenajświętsza! – szepnął. Chwilę mu zajęło opanowanie nerwów. Tymczasem spróbowałam usiąść.
- Nie, nie podnoś się. Już cię stąd zabieram. – poinformował. – Jak się czujesz?
- Hm… - musiałam się chwilkę zastanowić i zrobić „przegląd” swojego ciała. Nie byłam świadoma bólu, zbyt dużo skupienia pochłonęło przejęcie kontroli nad nim. – trochę słabo. Mam dreszcze. Ale ogólnie nie czuję się źle.
- Niewiarygodne… - mruknął.
- Co takiego?
- Ty… to znaczy… byłaś martwa… Twoja temperatura zaczęła spadać… - zająknął się.
- Widzi pan… Nie tak łatwo się mnie pozbyć. – stwierdziłam ze śmiechem
- Widzę… Jesteś może kotem? Ile masz żyć? – spytał z uroczym uśmiechem.
- To się dopiero okaże…
- Olu, moja droga… Czy zdajesz sobie sprawę, że podrywasz właśnie starszego mężczyznę? – spytał wujek z nadmierną uprzejmością. Postanowiłam, że go zignoruję.
-  Ale się trzęsiesz! – zauważył, gdy staliśmy czekając na windę. Tomek, bo według identyfikatora tak się nazywał, wyciągnął z kieszeni telefon. – trzeba ich uprzedzić… Mówiąc szczerze, nasi pacjenci rzadko wracają z kostnicy na oddział.
- Jako wampirzyca jestem nieśmiertelna, więc stanowię wyjątek od normy – zażartowałam
- Wampirzyca, powiadasz? – zaśmiał się.
Po paru minutach ponownie byłam na sali, podłączona do aparatury i kroplówek. Tomek odwiózł mnie tu i wyszedł, by telefonicznie ściągnąć tu ponownie moich rodziców. Wokół mnie kręciła się chyba połowa personelu szpitalnego, a ja dopiero uświadomiłam sobie, jaka jestem słaba. Aż zszokowało mnie to, jak długo byłam w stanie rozmawiać z Tomkiem. Teraz jednak zatonęłam we własnych myślach, pozwalając sobie na odpoczynek. Miałam tylko nadzieję, że nikt w międzyczasie nie będzie zadawał mi żadnych pytań. Zwyczajnie nie wyłapałabym ich. Skupiłam się teraz na wujku i babci. Już jakiś czas temu zniknęli. Dokładnie chwilę po tym, jak zignorowałam uwagę wujka na temat Tomka.
- Jak miło, że znów wpuściłaś nas do swojej świadomości. – usłyszałam głos wujka. Obejrzałam się akurat w chwili, gdy przenikał przez ścianę. Babcia już tu była, stała, a raczej unosiła się tuż za mną.
- Wpuściłam? – zapytałam w myślach, mając nadzieję, że mogę jakoś porozumiewać się z nimi bez słów. Aczkolwiek niekoniecznie chciałam, by mogli widzieć, słyszeć, czy w jakikolwiek inny sposób odbierać moje myśli, te, które nie były skierowane do nich.
- Tak, wpuściłaś. Przedtem, gdy chciałaś zostać sama z tym chłopcem, zostaliśmy jakby zdmuchnięci.
- O jejku. Czyli mam kontrolę nad tym, kiedy mi towarzyszycie?
- Na to wygląda…
- Super! – podsumowałam
- Skoro tak uważasz…
- Mam jeszcze jedno pytanie. Wyłapujecie, jakoś słyszycie pytania, nawet te, których nie wypowiedziałam… Czy macie dostęp do wszystkich moich myśli?
- Nie.
- Uf. – westchnęłam w duchu
- Dobrze, zostawimy cię, póki co. Odpocznij.
- Dobrze, babciu. Mam nadzieję, że jutro też będę mogła was widzieć… - dodałam, gdy oboje znikali już w suficie. Zasnęłam dosłownie w przeciągu minuty.
Od mojej chwilowej śmierci minęły już prawie dwa tygodnie, natomiast do domu wróciłam tydzień temu. Dziś, po tej długiej przerwie, szłam do szkoły. Jednak to nie był koniec moich planów. Na dzisiejsze popołudnie byłam umówiona na spotkanie z Tomkiem. Na szczęście, wujek zmienił zdanie na jego temat i już mi tak nie marudził. Dzięki temu chętnie pozwoliłam im towarzyszyć sobie w szkole. Tak, jak towarzyszyli mi na każdym kroku przez ostatni czas.
Gdy w drodze ze szkoły przechodziłam przy cmentarnej bramie stało się coś nieoczekiwanego. Wokół mnie zebrało się mnóstwo duchów. Niektóre twarze kojarzyłam z widzenia, lub zwyczajnie znałam, jednak przytłaczająca większość była mi obca. Wszyscy równocześnie zaczęli coś do mnie mówić, więc oczywiście nie zrozumiałam ani jednego słowa z tej plątaniny. Byłam przerażona. Wyglądało na to, że wszyscy oni czegoś ode mnie chcieli. Zaczęłam się cofać, w obronnym geście machając rękami. Nagle tuż za mną ktoś zatrąbił. Odwróciłam się. W samochodzie siedział Tomek. Otworzył mi drzwiczki i kazał wsiadać. Wtedy domyśliłam się, że może wiedzieć o moim kontakcie z duchami. Pewnie nie powinnam tego robić, ale przerażona setkami otaczających mnie duchów, pośpiesznie wsiadłam. Pojazd ruszył z piskiem opon. Po niedługiej chwili zatrzymał się na jednym z miejskich parkingów. Tomek wysiadł i ruszył na moją stronę. Chyba chciał otworzyć mi drzwiczki, ale uprzedziłam go.
- Nasze spotkanie, jak widzę, nieco się przyspieszyło. – zauważyłam, zdobywając się na sztuczny uśmiech. Wciąż byłam przerażona.
- Tak… Muszę cię o to zapytać. Mam nadzieję, że mnie nie wyśmiejesz…
- Raczej nie. A o co chcesz spytać?
- Czy ty… Widzisz duchy?
- Co? Ja… - zawahałam się, ale tylko chwilę. – Tak. Od czasu, kiedy niby zmarłam, widzę je i słyszę. 
- Wiedziałem… - wymamrotał, raczej do samego sobie, podczas gdy ruszyliśmy w stronę bulwaru.
- Skąd?
- Moja ciotka też była medium. Choć jej reanimacja pomogła.
- Medium? O czym ty mówisz? – zdziwiłam się.
- Medium, to osoba mająca kontakt ze światem zmarłych. – wyjaśnił
- Ale… ja?
- Tak. Już kiedy ze mną rozmawiałaś, zerkając co chwilę na boki, zrozumiałem, że nie byliśmy tam sami. Zgadza się?
- Właściwie, to tak… – odparłam w chwili, gdy duch jakiejś nieznanej mi kobiety wszedł między mnie a Tomka.
- Witaj, Aleksandro. Tomek to mój syn. Niestety, brak mu taktu. Nie chcę, żebyś pomyślała, że zainteresował się Tobą tylko ze względu na to. O nie… Gwarantuję, że dniami i nocami o tobie myśli. – zapewniła mnie.
- Ale… czemu mi to pani mówi?
- Bo dyskretnie obserwowałam cię od zdarzenia w szpitalu. I widzę, że jesteś świetną dziewczyną. Jak każda matka, chciałabym, żeby mój syn upatrzył sobie właśnie taką – wyjaśniła. Uśmiechnęłam się, dawno nie widziałam u nikogo takiej pewności siebie.
- Ola? Wszystko w porządku? – dopiero zorientowałam się, że od jakiegoś już czasu Tomek próbował zwrócić na siebie moją uwagę.
- Pozdrów go proszę. – szepnęła jeszcze kobieta i zniknęła.
- Tak, tak. Przepraszam. Słuchaj… Twoja mama nie żyje, tak?
- Niestety. A czemu pytasz?
- Bo przed chwilą z nią rozmawiałam. – przyznałam, czując się jak kompletna wariatka.
- Oj… Co mówiła?
- Nic… - skłamałam – tylko kazała cię pozdrowić.
- Aha. Rozumiem, że lepiej nie wiedzieć, czego rzeczywiście chciała?
- Dokładnie – uśmiechnęłam się, widząc, że całkowicie mi wierzy, wcale nie podważając mojego zdrowia psychicznego.
- Tomek? – zagaiłam po chwili.
- Tak?
- Mówisz, że twoja ciotka też tak miała… Więc… zastanawiam się przypadkiem, czy nie wiesz, o co im chodzi? Bo wiele duchów, które widzę, wydaje się czegoś ode mnie chcieć.
- Możliwe. Niektóre nie są tu z własnej woli, lub będąc tu odczuwają cierpienie. Często jest to spowodowane przez obserwowanie najbliższych. Cierpią wraz z nimi po swojej śmierci, są rozżaleni, że zadali żyjącym taki cios. Później cierpią, gdy partner, czy partnerka życiowa znajdują kogoś innego. To wszystko sprawia, że szukają wytchnienia właśnie u osób o twoich zdolnościach. Mają nadzieję, że zdołasz odesłać ich z tego świata, uwolnisz. Wszystko przez to, że tak pochłonęło ich kurczowe trzymanie się tego świata, że nie potrafią już sami dotrzeć na swoje właściwe miejsce.
- A to jest możliwe?
- Czy możesz odsyłać? Myślę, że tak. Moja ciotka mogła. Do niej też przychodzili w tej sprawie. – odparł, a ja cicho się zaśmiałam.
- Co jest? Z czego się śmiejesz?
- W zasadzie z niczego. Po prostu powiedzenie, że duchy przychodziły jest zwykłym pomówieniem. One nie dotykają podłoża, lewitują nad nim.
- Wierzę na słowo, nigdy tego nie widziałem – przyznał.
- Twoja mama była bardzo ładna. W pewnym sensie nadal jest.
- Oczywiście. Ojciec też jest niczego sobie. Inaczej jak mogli by stworzyć taki ideał? – spytał żartem, wskazując na siebie. Parsknęłam śmiechem.
- No tak, racja. – zgodziłam się z lekką nutą ironii w głosie.
- O czym myślisz? – spytał nagle.
- Ja… w zasadzie myślę o tym, że powinnam już dawno być w domu.
- No tak, racja. Po przeżyciach z ubiegłego miesiąca twoi rodzice pewnie już się zamartwiają. Dziwne tylko, że nie dzwonią.
- Telefon mi się w szkole rozładował. – wyjaśniłam.
- Chyba, że tak. Dobrze więc. Chodźmy do samochodu, zaraz cię odwiozę.
- Dobrze, dziękuję.
- Nie ma za co. Ostatecznie to ja cię tu porwałem. – stwierdził, znów z tym łagodnym uśmiechem
- Mogę o coś zapytać?
- Jasne.
- Czemu byłeś przy cmentarzu?
- Odwiedzałem grób mamy.
- A więc zbiegiem okoliczności było to, że ruszyłeś akurat gdy przechodziłam przy bramie?
- Nie całkiem. Wiedziałem, że będziesz niedługo wracać, zaczekałem więc. Byłem pewien, że jak się zbliżysz, to cię otoczą.
- W takim razie dziękuję.
- Nie ma sprawy. Ale radziłbym nie chodzić już tą drogą.
- Mieszkam naprzeciwko cmentarza. Myślę, że jak już przez moją rozmowę z babcią i wujkiem pokazałam swoje zdolności, nawet jeżeli nie będę przechodziła koło bramy, dotrą do mnie. – zauważyłam nieco przestraszona. – Wiesz może, jak twoja ciotka im pomagała?
- Nie umiała tego wyjaśnić. Po prostu kazała im znikać, wracać do swojego świata. Nie mogły się temu oprzeć, musiały jej słuchać, coś jakby je wsysało.
- Ach, to tak… Już rozumiem. Dzięki.
- Jeszcze raz mi podziękujesz za coś równie błahego, będę musiał się postarać o lepszy ku temu powód.
- To była groźba? – spytałam nieco sarkastycznie, podczas gdy Tomek właśnie otwierał dla mnie drzwi od strony pasażera.
- Interpretacja moich słów jest dowolna – stwierdził ze śmiechem. Wsiadł już do samochodu. Ruszyliśmy i po paru krótkich minutach stanął pod moim domem. Zgasił silnik samochodu i zanim się zorientowałam czemu, on wyszedł z auta, podszedł do moich drzwi i je otworzył.
- Madame – z lekkim ukłonem podał mi rękę i pomógł wygramolić się z auta.
- Dziękuję pięknie. – ze śmiechem odwzajemniłam ukłon. Rozdzieliliśmy się, on odjechał a ja weszłam do domu. Jak się spodziewałam, mama była już nieźle zmartwiona. Chwilę zajęło mi uspakajanie jej, później zjadłam obiad i skierowałam się do swojego pokoju. Gdy otworzyłam drzwi, zatkało mnie. Wewnątrz pełno było duchów. Wśród nich dostrzegłam swoją drugą babcie, którą znałam tylko z portretu. To był kolejny szok. Nie wiedziałam, jak powinnam się zachować. Niestety, nie miałam na to czasu. Duchy zaczęły się przekrzykiwać.
- Dość! – ucięłam w myślach. – Czego chcecie? Nie mówcie wszyscy naraz, bo nic a nic nie rozumiem. Po kolei.
- Jesteś medium, widzisz nas, słyszysz i możesz się komunikować. Proszę, odeślij mnie z tego świata. Mam serdecznie dość oglądania swej narzeczonej u boku jej nowego męża. – zaczął stojący niedaleko mężczyzna. Sądząc po wyglądzie, gdy zmarł był jeszcze przed trzydziestką. Odesłałam go, a następnie prawie wszystkich tu obecnych. Został tylko wujek, babcie i… mama Tomka.
- Szanowni państwo, czy mogłabym poprosić o pozostawienie mnie samej z Olą na kilka minut? – spytała moich bliskich.
- A kim właściwie pani jest, by chcieć mieć tylko dla siebie moją wnuczkę, której nigdy jeszcze nie miałam okazji poznać? – w głosie babci Lusi nie było gniewu, zazdrości. Tylko ciekawość.
- Jestem matką jej przyszłego męża. – odparła z typową sobie pewnością.
- Co?! – spytałam w tej samej chwili co wujek i obie babcie.
- Jestem matką Tomka.
- Dobrze, to zrozumieliśmy. Skąd jednak pomysł, że jest on moim przyszłym mężem?
- Czuję to. Poza tym widzę, jak się w tobie zakochał. No i widzę, że też go lubisz.
- Niech pani nie wymyśla i nie wprowadza zamieszania. Dzieciaki znają się zaledwie od dwóch tygodni, a pani już ich do ołtarza prowadzi? – zbeształ ją wujek.
- Znam syna i wiem, że będzie do tego dążył. – upierała się.
- Dobrze, ale niech nie podejmuje pani ewentualnej decyzji Oli.
- Czy możecie zostawić nas same?
- Nie. – wtrąciłam – Jeśli chce pani ze mną porozmawiać, to w towarzystwie moich bliskich. Nie czuję potrzeby ich odsyłania.
- Jak chcesz. Chciałam tylko powiedzieć, że będę cię straszyć po nocach, jeśli skrzywdzisz mojego synka.
- Gdyby wiedział za jakiego ma go pani frajera, nie byłby zachwycony. Nie sądzi pani?
- Broń Boże, nie uważam go za frajera!
- A tak go pani traktuje. Proszę mi nie grozić, a teraz odejść.
- Co?
- Proszę stąd wyjść. Nie mam ochoty na słuchanie pogróżek, ani planów dotyczących mojego wyimaginowanego ślubu. – poinformowałam i nieco urażona kobieta zniknęła.
- Ładnie sobie z nią poradziłaś. Ciekaw jestem, czy wymyśliła już także wasze dzieci… – w głosie wujka pobrzmiewał niesmak.
Mijał dzień za dniem. Każdy wypełniony był duchami. Widziałam ich smutne twarze i pomagałam. Zaczynałam rozumieć, że tak właśnie może wyglądać cała moja przyszłość.  Blokowałam się przed nimi tylko podczas lekcji. Jedynie mamy Tomka więcej do siebie nie dopuszczałam. Natomiast z nim samym chętnie spędzałam sporo czasu. Nie wiedziałam co przyniesie przyszłość, ale zaczynałam wierzyć, że sobie poradzę. Czułam, że wszystko dobrze się ułoży. Wiedziałam, że w jakiś sposób otrzymałam drugą szansę, nowe życie. Nie zamierzałam tego zmarnować, chciałam je jak najlepiej wykorzystać,  więc pomagałam wszystkim tym, którym mogłam – duchom.  

środa, 9 stycznia 2013

Kot (1/2)

Było mi strasznie zimno, choć termometry wskazywały prawie dwadzieścia pięć stopni. Do tego ta słabość… Ledwo udawało mi się wprawić w ruch dłonie, niezdarnie pocierając jedną o drugą, by nieco je rozgrzać. Nic to jednak nie dawało. Zirytowana spojrzałam na nie z wyrzutem. Przestraszyłam się, odkrywając, że moje ręce aż do łokci, były całkiem sine. - Mamo?! – zawołałam tak głośno jak tylko pozwalała mi na to wszechogarniająca słabość. Jednak nim mama przyszła, poczułam okropny ból. Miałam wrażenie, że ktoś wbija mi nóż prosto w serce i zaczyna nim obracać. Jęknęłam cicho i upadłam. Zwinęłam się niczym embrion. Czułam łzy, strumieniem spływające po mojej twarzy. Byłam coraz słabsza. Po chwili już ból zaczął znikać, pozostawiając odrętwienie. Zniknął całkiem, lecz ja nie byłam już w kuchni, na podłodze, lecz w całkiem innym miejscu. Nie miałam pojęcia jak, ale znalazłam się na końskim grzbiecie. Galopowałam dziko przez las, śmiejąc się. Byłam przeszczęśliwa, zwłaszcza, gdy mój ukochany konik, klaczka imieniem Tabarka, wbiegła prosto do jeziora, strzepnęła mnie ze swego karku i obie zaczęłyśmy pływać. Wierzgała, chlapiąc na mnie, a ja nie pozostawałam jej dłużna. Bawiłyśmy się wyśmienicie, jak za dawnych, dobrych lat. W czasach, gdy Tabarka jeszcze żyła…
- Czy ona wyzdrowieje? – usłyszałam nerwowy szept mamy - Myślę, że najgorsze już za nami. Opanowaliśmy zapaść, niedługo powinna dojść do siebie. To niestety zdarza się czasem młodym ludziom, proszę się nie martwić. - Ale przebadacie ją? Sprawdzicie, czy z sercem wszystko w porządku? - Zrobimy jakieś podstawowe badania. Bardziej należałoby martwić się o mózg. Akcja serca była wstrzymana przez dłuższą chwilę, przez co mogło dojść do udaru. Jednak EEG nie wykazuje zbytnich zmian. Wszystkiego dowiemy się jednak , dopiero po jej przebudzeniu.
Byłam świadoma tej rozmowy. Słyszałam ją i rozumiałam. Chciałam pocieszyć zmartwioną mamę, powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Niestety, nie byłam w stanie tego zrobić. Mimo szczerych chęci, moje oczy pozostawały zamknięte, a ja niema. Czułam jednak, że jestem już bliska odzyskania władzy nad samą sobą, walczyłam więc ile sił. Niespodziewanie znów poczułam ból przeszywający moje serce. Tym razem nie mogłam się zwinąć, nie mogłam nikogo poinformować… Nic nie mogłam zrobić. Tak jak ostatnio, ból zaczął słabnąć, a raczej ja przestawałam powoli go odczuwać. Na podstawie podsłuchanej rozmowy zrozumiałam, że moje serce stanęło – to musiało być przyczyną mojego spotkania z Tabarką. Czy i teraz miało taki zamiar? – spytałam samą siebie w chwili, gdy pikający przedtem monitor zaczął piszczeć. Widziałam, jak szlaczek akcji serca zastępuje prosta linia, nie zaburzona niczym. Czemu to widziałam? Przecież przed chwilą jeszcze tak zawzięcie walczyłam, by otworzyć oczy, a teraz, ot tak? Zniknęło też otępienie, mogłam poruszyć rękami, nogami… Tylko dlaczego? Czyż moje serce właśnie nie stanęło? Dopiero rozpoczęli reanimację, a ja już byłam świadoma? Nic mnie nie bolało, czułam się rewelacyjnie…
- Witaj, Oleczko… - usłyszałam najmniej oczekiwany głos. Odwróciłam się. Tuż obok reanimujących mnie lekarzy stał mój ukochany wujek. Ksiądz, pod którego pieczą się wychowałam.
- Wujku… - szepnęłam i nagle zrozumiałam, że umarłam. Wstałam, podeszłam do wujka, jednak nikt tego nie zauważył. Moje ciało pozostało nieruchome, martwe… Widziałam, jak lekarze walczą, próbując wzbudzić moje, martwe już serce. - Za paręnaście, może kilkadziesiąt minut przestaną. Uznają, że nie żyjesz.
- Bo tak jest… - szepnęłam, widząc zbliżającą się babcię. Ona również odeszła już jakiś czas temu. 
- To nie jest takie złe… przyzwyczaisz się. – Wujek objął mnie ramieniem, pocieszał, jednocześnie usiłując odwrócić mnie, bym nie patrzała na koszmarne zdarzenia, płacz rodziców i bezsilność lekarzy. 
 - Dobrze, nie patrz tam. Zamiast tego bądź tak miła i łaskawie wytłumacz mi swoje wybryki… Zawody pływackie? Galop i skoki przez przeszkody? Czemu od razu nie skoczyłaś z wieżowca? – spytał z mocno wyczuwalną irytacją.
- Ups. – pomyślałam. 
Tego się nie spodziewałam. Ładne parę lat udawało mi się trzymać w sekrecie zamiłowanie do sportu i łamanie zakazów lekarskich. Rodzice o niczym nie mięli pojęcia. A tu klops! Nie spodziewałam się, że ktokolwiek będzie mnie z tego rozliczał. Nie ma się jednak co dziwić – wszak nie planowałam tak szybkiej śmierci. Gdyby to się stało znacznie później… za pewne z wiekiem bym się uspokoiła i odpuściła sobie te wybryki… Nie byłby to aktualny temat, więc pewnie nikt by o nim nie wspomniał. Teraz jednak… 
 - Olu. Zadałem pytanie… - ponaglił.
Wujek był kochany i nigdy się na mnie nie złościł. Jednak nigdy nie byłam nazbyt potulnym dzieckiem i lubiłam brykać. Ucieczki z domu i nocne przejażdżki na mojej klaczce były normą. Wujek więc miał wiele okazji by nauczyć się skutecznie mnie karać. Nigdy nie podniósł na mnie głosu, oczywiście nigdy też mnie nie uderzył. Nigdy nawet nie byłam zmuszona do słuchania kazań, wymówek, zarzutów itp. Nie. Wujek miał całkiem inny sposób na moje zachowanie. Zawsze podchodził do moich wybryków ze stoickim spokojem. I to było dla mnie mocno odczuwalne. Zawsze był spokojny, jednak pogodny. Tymczasem po moim złym zachowaniu, przez kilka dni nie byłam w stanie go rozbawić, nie rozmawiał ze mną za dużo. Samo to było karą, lecz mniej dotkliwą niż ta ledwo dostrzegalna nutka zawodu w jego głosie. To ona zawsze sprawiała, że byłam na siebie zła.
- Wujku… Znasz mnie. Nie usiłowałam się zabić. Zwyczajnie nie umiem siedzieć grzecznie na tyłku! Muszę się wyszaleć... – usiłowałam się usprawiedliwić. 
- Szkoda, że zanim się rozszalałaś, nie przemyślałaś. Skoro nie chciałaś się zabić, to czemu z własnej winy leżysz tu teraz i umierasz? Ola… Na ogół jesteś taka odpowiedzialna. Można powierzyć ci wszystko – dom, małe dziecko, zwierzaka… Potrafisz o to zadbać. Czemu nie mogłaś być równie rozsądna, jeśli chodzi o ciebie samą? - Wujku… Te zaświaty ci nie służą! – zaśmiałam się.
- Czemuż to? – zdziwił się. 
- To chyba pierwszy raz, kiedy zamiast tego swojego potwornego opanowania i spokoju, prawisz mi kazanie – wyjaśniłam. 
- Pewnie to dlatego, że dotąd nie umarłaś. Choć, jeśli być dokładnym, można by powiedzieć, że to stanowczo nie jest moje pierwsze kazanie. Ostatecznie przez ponad pięćdziesiąt lat swojego życia byłem księdzem – zauważył, a ja tylko pokręciłam głową w lekkim rozbawieniu.
Chwilę później moją uwagę odciągnęło nerwowe polecenie lekarza. Odwróciłam się. Już inny lekarz walczył o moje życie. Wciąż mnie reanimowali, wciąż nie tracili nadziei. 
- Ile to już trwa? 
- Będzie trochę ponad dwie godziny.
- Tak długo? Zawsze mi się wydawało, że reanimacja ma sens tylko przez kilka minut… 
- Różnie. Jeśli ktoś został postrzelony w serce, nikt nie będzie poświęcał kilku godzin na reanimację. Już po kilku minutach większość krwi zostanie zwyczajnie wylana z ciała. Jednak, jeśli serce zatrzyma się niespodziewanie, bez przyczyny… Większość lekarzy reanimuje wtedy bardzo długo. 
- Jak myślisz, kiedy odpuszczą? 
- Myślę, że już nie długo. – odparła babcia. 
- Jak tam jest? 
- Ciężko powiedzieć. Niebawem sama zobaczysz. 
- Możecie tu przebywać? Obserwować, co się dzieje? – dopytywałam, ciekawa i zlękniona nagłą zmianą. 
- Tak, czasem możemy. Ale z doświadczenia powiem ci, że nie warto oglądać życia najbliższych w czasie trwania żałoby. To smutne i bolesne doświadczenia. – odparł wujek. Od razu domyślił się do czego zmierzam i uprzedził mnie. 
- Ale… - zaczęłam, lecz urwałam. 
Podeszłam do drzwi prowadzących na korytarz. Za zasłoniętymi teraz roletami stali moi rodzice, którzy z każdą chwilą tracili wiarę w moje życie… Chciałam wyjść, zobaczyć ich… choćby wyobrazić sobie, że mogę ich jakoś pocieszyć. 
- Ola, nie rób tego… Nie możesz im pomóc. – szepnął pocieszający głos babci, która chwyciła mnie już w swoje objęcia. – Nie martw się, Kochanie. Pogodzą się z tym. Wszystko się ułoży.
Nagle zrobiło się całkiem cicho. Polecenia lekarzy, pisk maszyn, wszystko ucichło. Odwróciłam się więc. Momentalnie zrozumiałam, skąd ta zmiana. Lekarze się poddali. Przestali mnie reanimować. Ułożyli moje rozrzucone bezładnie członki, odłączyli wszystkie sprzęty. Po paru chwilach zakrywali mnie prześcieradłem. Tymczasem usłyszałam głośny płacz. To moja mama. Jeden z lekarzy zaraz po zakończeniu walki wyszedł, by powiadomić ich o mojej śmierci.
Chciałam wyjść za nim, być przy tym. Jednak nie mogłam. Nie tylko powstrzymywał mnie wujek z babcią, ale także jakieś dziwne ssanie. Tak, jakby grawitacja stała się nagle odczuwalna. Tyle, że zamiast w dół, ta siła ciągnęła mnie w stronę zakrytego prześcieradłem ciała. 
- Wujku! – szepnęłam przerażona. 
Co się działo? Czy przez swoje własne ciało miałam zostać przesłana do piekła? 
- Nie mam pojęcia, co się dzieje… Gdy pytałem, mówiono mi, że do nas dołączysz. Nie wiem, co się dzieje… - powtórzył zmartwiony. 
Tymczasem ja już prawie wniknęłam w samą siebie. 
- Wujku… - nie zdołałam jednak dokończyć zdania, gdyż dusza ponownie złączyła się z ciałem. 
Utonęłam w nim. Uwięziło mnie. Znów czułam ten ból! Wujek i babcia stali jednak wciąż blisko. Widziałam ich, oraz te zszokowane spojrzenia. Chciałam zapytać, dowiedzieć się, co też jest tak szokujące, jednak nie mogłam. Znów tkwiłam w swoim nieprzytomnym ciele. Wprawdzie puls i funkcje życiowe wróciły, jednak wciąż nie miałam władzy nad swoją materialną powłoką. Mijała minuta za minutą, było ich dużo. A ja wciąż nie potrafiłam się poruszyć. Nie mam pojęcia, jak dużo czasu minęło do czasu, gdy usłyszałam, że koła łóżka zostały odblokowane, poczułam, jak ruszyło, zabierając mnie ze sobą. Wprost do szpitalnej kostnicy. Bałam się. Co, jeżeli na czas nie odzyskam świadomości? Jeśli nikt nie zauważy, że jednak żyję? Czy pochowają mnie żywcem? Czy przyjdzie mi obudzić się pod ziemią, bez szans na uwolnienie? – rozmyślałam tak, wciąż zawzięcie próbując poruszyć choćby jednym palcem. 
- Oleńko, musisz otworzyć oczy! To twoja ostatnia szansa, by udowodnić, że żyjesz! – powiedział mi przerażony wujek. Wciąż tu byli! Babcia i wujek trwali u mego boku, widziałam ich, mimo zamkniętych oczu! - Ola, nie wiem, czemu nasz słyszysz i widzisz, ale żyjesz. Jeszcze. Postaraj się, jeśli nie chcesz zginąć we własnym grobie!